poniedziałek, 23 września 2013

Marek Manowski - o muzyce i o życiu.

Marek Manowski - muzyk i kompozytor muzyki elektronicznej. Witaj Marku, serdecznie dziękuję za przyjęcie mojego zaproszenia i bez zwłoki przechodzę do pierwszego pytania.

WW: Marku, opowiedz jak to się stało, że komponujesz muzykę elektroniczną, przecież jesteś klasycznie wykształconym muzykiem i doskonale poruszasz się w wielu gatunkach muzycznych?

MM: Z tym klasycznym wykształceniem to jest tak, że w szkole muzycznej to mnie zawsze interesowało wszystko poza klasyką. Zamiast ćwiczyć etiudy Czernego lub inne wprawki i sonaty z preludiami na zmianę, to wyłapywałem z radia czy z telewizji jakieś melodie, piosenki i grałem. Jakoś od razu umiałem znaleźć właściwą harmonię i szybko zapamiętywałem główny temat.., potem były jakieś pierwsze formy jazzu, od ragtime'u do boogie woogie , jakieś tematy z naszych filmów typu „Stawka większa niż życie” i „Polskie Drogi”, różne piosenki itd. Samo zainteresowanie tą inną muzyką przyszło, jeśli dobrze pamiętam pod koniec 3...4? klasy szkoły podstawowej, gdzieś w 1975 roku. Z klasą byliśmy na wystawie jakiejś nowoczesnej sztuki w BWA, na Starym Rynku. Dziwne tam były eksponaty, jakieś techniczne cuda i wśród nich było coś co wydawało  dziwne dźwięki ...Naciskało się guzik, taki jak w starych dzwonkach u drzwi, jakiś głośniczek, jakaś forma plastyczna i ...generowało to kilka prostych, podstawowych fal. Nie pamiętam jak długo męczyłem to „dzieło sztuki”, ale wrażenie zostało na bardzo długo. Kolejny etap, kiedy byłem już nieco starszy, to wtedy zaczęła mnie interesować muzyka dziwna, bardziej skomplikowana, działająca na wyobraźnię. To już był przełom klasy 6-8 i zainteresowania poszły bardzo szybko w swoim kierunku. Gdzieś tam usłyszane "Obrazki z wystawy" w wykonaniu Isao Tomity, czasami nasza telewizja chciała coś pokazać ambitnego i nagle ujrzałem Pink Floyd w Pompejach, gdzieś potem usłyszałem SBB i Józefa Skrzeka. W szkole muzycznej za moje ekscesy rock&rollowe – bo lubiłem grać na przerwach różne takie właśnie nieklasyczne utworki, co podobało się zwłaszcza koleżankom, dostawałem nagany i w końcu z fortepianu przeszedłem do klasy perkusji, a to woda na młyn! - nowe instrumenty – ksylofon, wibrafon, kotły oraz rytm, synkopa itd. Tak więc muzyka rozrywkowa wciągnęła mnie na całego, syntezator jako TO COŚ także, bo jedną z moich pierwszych kaset było „WelcomeSBB, którą namiętnie wtedy słuchałem. Samo pojęcie muzyki elektronicznej było jeszcze dla mnie obce, dopiero to odkrywałem stopniowo. Zniechęcenie do klasycznej nauki sprawiło, że nie ukończyłem liceum muzycznego a wybrałem liceum ogólne w czasach trudnych, czyli stanu wojennego. Wtedy człowiek uciekał w muzykę, była to jedyna odskocznia od tego co było wokoło. Dwójka, Trójka, audycje red. Jerzego Kordowicza. Sam bardzo dużo ćwiczyłem, nawet po 6-8 godz. dziennie, wcześniej zresztą też godzin spędzonych przy fortepianie, czy w klasie instrumentów perkusyjnych w szkole muzycznej nie jestem w stanie zliczyć. Klasyka jednak wróciła, ale taka którą sam chciałem grać, czyli Chopin, Bach, Mozart, Debussy...Lubiłem „rozbierać” swoje ponad stuletnie pianino i eksperymentować z dźwiękiem – wkładałem do środka papier, filc, jakieś druty między struny, pod młoteczki, uderzałem pałeczkami perkusyjnymi, przesuwałem szkłem po strunach...biedne to moje pianino i sąsiedzi...ale wykształciło to we mnie ducha poszukiwacza dziwnych brzmień. Nauczyłem się wtedy także grać na gitarach, a wzorcem były „Tubular Bells”,” Ommadawn” i "IncantationsM.Oldfielda. Słuchałem tego tak długo aż się kasety rozleciały i przetarły. Zresztą gitarą klasyczną zainteresowałem się już wcześniej w szkole muzycznej, dzięki kolegom z sekcji gitarowej i nawet nieźle mi to szło. Nawet jakieś proste preludia Bacha grałem, inne utwory kompozytorów tworzących tylko na gitarę. Doskonalenie techniki gry na gitarze pomagało w pracy nad techniką fortepianową, wzajemnie to się uzupełniało. No i pamiętny koncert Tangerine Dream w grudniu 1983 roku...nie wiem i nie pamiętam jak się dostałem do hali Arena, choć jest to bardzo blisko mojego domu. Bardziej pamiętam oddziały ZOMO, tłum ludzi i przepychanki i niezbyt miłe sytuacje, gdzieś poleciała szyba, ktoś kogoś prowokował, chyba nawet był gaz łzawiący...Oczywiście na koncert wszedłem na lewo z kumplami, po prostu się wcisnąłem, zresztą zamieszanie było ogromne, organizacyjnie to była masakra. Ostatnio kolega mi przypomniał, że leżałem na podłodze podczas koncertu. Chyba ten koncert bardzo mnie odmienił, jakoś wskazał drogę w kierunku zupełnie nowej muzyki. Myślę, że dla wielu z nas było to doświadczenie, które w znaczący sposób zmieniło patrzenie na muzykę, postrzeganie jej w inny sposób. Było to otwarcie na zupełnie coś nowego, tym bardziej nie poprzez marnej jakości kasety czy gdzieś tam wyłapywane z radiowego eteru, a żywa muzyka, prawdziwy sprzęt na scenie, pierwszy raz widziane wizualizacje podczas koncertu, wielkie balony i lasery. W jakiś sensie ta muzyka sprawiła, że z buntownika stałem się bardziej wyciszonym człowiekiem, może bardziej zamkniętym w sobie. Niestety nie udało mi się być na wcześniejszym koncercie Klausa Schulze , ale właśnie ta muzyka, od 1981 roku coraz bardziej wkraczała w mój świat. Słuchałem jej bardzo dużo, kształtowała moją wyobraźnię. Już wtedy myślałem o jakimś instrumentarium, było to jednak w sferze tylko pobożnych życzeń. Do czynnego grania muzyki wróciłem jednak dopiero pod koniec 89 roku, były to początki mojego zarobkowego grania i było to podczas... odbywania służby wojskowej, gdzie zaliczony zostałem do kadry zawodowych muzyków w orkiestrze wojskowej w Gubinie. Grałem dancingi i  bale dla kadry w klubie oficerskim, ale i koncerty estradowe, także na gitarze elektrycznej i basowej (!), było nagrywanie jakiś piosenek w studiu we Wrocławiu na całkiem niezłym poziomie. Udało mi się skombinować tam Mooga Prodigy, czasem był Roland JX8P, było pianino, jakieś polskie organy ale z niezłe efektami do nich typu phaser, chorus i echo taśmowe, organy Vermony i tak sobie już wtedy szkicowałem w zaciszu...koszar. Potem już się zaczęło na dobre. W 1991 roku zadebiutowałem w Radiu Merkury jakąś skromną kompozycją, nawet pierwszy raz coś zagrałem publicznie. Między rokiem 1992-1994 powstały zręby „Kamiennej Drogi” i tak muzyka elektroniczna stała się moim światem i elementem mojej pracy zawodowej jako muzyka.


WW: Powiedz jaką rolę w Twoim życiu pełni muzyka elektroniczna, co przynosi Ci większą satysfakcję jako człowiekowi i artyście - komponowanie gdzieś w zaciszu domowym, czy sam fakt koncertowania i obcowania z publicznością podczas występów na scenie?

MM: Szczerze powiem, że na początku w ogóle nie lubiłem koncertowania, nie tylko ze swoją muzyką, ale z kimkolwiek i gdziekolwiek. Młody człowiek w szkole muzycznej jest stresowany tzw. popisami przed ważną i bardzo poważną komisją, co skutkowało oceną wpisywaną w akta, dzienniczki, także na koniec semestru lub całej klasy. Trema była ogromna, co skutkowało czasem jakąś pomyłką i umniejszało ocenę. Było to dla mnie problemem trudnym do pokonania, dlatego moje początki w muzyce elektronicznej to szukanie brzmień, poznawanie tajników syntezy MIDI itd., oraz szkicowanie pierwszych kompozycji właśnie w zaciszu domowym, z dala od świata. Pierwsze publiczne koncerty, a właściwie mini recitale były w latach 1991/92 w paru poznańskich kawiarniach - klubach, gdzie w walce ze stresem pomagało mi to, że ludzie niby mnie słuchali, a właściwie zajmowali się rozmową  i po prostu sobą. Czasami był jakiś wernisaż i moja muzyka była tylko tłem do obrazów. Grałem też w innych składach, ale tam człowiek był z zespole, gdzie siły rozkładały się na innych muzyków. Tutaj sam musiałem stanąć przed taką, czy inną publicznością, zaprezentować się na jakimś poziomie, mogłem polegać tylko na sobie. A zawsze chciałem aby wszystko było jak najbardziej dopracowane, profesjonalne na tyle na ile mnie wtedy było stać. Koncertowanie z innymi muzykami m.in. w ramach grupy jazzowej Soft Jazz Party nauczyło mnie bardzo dużo, podobnie jak współpraca z moim dobrym kolegą Przemkiem Lisieckim, perkusistą który swoją karierę zaczynał jeszcze z Anną Jantar, grał z Wojtkiem Skowrońskim, Wojtkiem Kordą i wieloma innymi artystami. Po prostu dużo uczyłem się od starszych kolegów – zawsze trzeba mieć w sobie dużo pokory i chęć słuchania innych. Prawdziwy test na opanowanie tremy miałem podczas koncertu w Piszu, na festiwalu ZEF w 1995 roku. To była moja prapremiera, pierwsze tak szerokie otwarcie się, wielkie wyróżnienie i ...transmisja na żywo w Trójce. Jakie nerwy wtedy przechodziłem! Zwłaszcza, gdy jeden z syntezatorów zwariował na piętnaście minut przed wejściem na antenę - koncert był na plaży, zrobiło się bardzo zimno i wilgotno, na szczęście szybki reset i znalezienie problemu rozwiązały sprawę, ale lęk czy wszystko pójdzie dobrze nie opuścił mnie do końca. Z czasem nauczyłem się panować nad tremą, pomogły mi w tym koncerty w różnych składach i na różnych scenach. Dziś koncert to dla mnie wielka radość, że mogę dać ludziom cząstkę siebie, zabrać ich ze sobą w muzyczną podróż. Wielką satysfakcję miałem podczas koncertu w ramach festiwalu Malta na dziedzińcu szkoły baletowej, gdy ktoś dziękował mi za to, że właściwie to stracił poczucie czasu i przestrzeni, że gdzieś go moja muzyka zabrała. To było w 1996 chyba roku i takie właśnie chwile są najcenniejsze dla wykonawcy, że muzyka, którą się tworzy i wykonuje nie idzie w pustkę, lecz znajduje swoje miejsce w sercach i umysłach słuchaczy.Wielką radością były dla mnie koncerty w Cekcynie, kiedy doświadczyłem bardzo gorącego przyjęcia przez publiczność po wielu latach przerwy. Podczas koncertu zawsze daje z siebie wszystko, maksimum emocji, chociaż wydaję się być może bardzo opanowanym. Każdy koncert to spotkanie z innymi ludźmi, innym odbiorcą. Zawsze zostawiam sobie duże pole do improwizacji, mimo ustalonej, nazwijmy to play listy. Nawet grając konkretnie zaaranżowane już utwory, zaczynam improwizacją, kończę improwizacją, czasami jakaś cała cześć między utworami to zupełna improwizacja. Jadąc np. na koncert na rzecz poszkodowanych w Cekcynie byłem kompletnie nieprzygotowany, bo decyzja zapadła dwanaście godzin wcześniej w nocy, za namową Adama Bórkowskiego, czyli Mr.Smoka. Ważna była wtedy idea, chęć pomocy, nie myślałem wtedy co zagram - ważne, żeby zagrać i swoją muzyką pomóc. Cały dzień aż do chwili koncertu nie wiedziałem co zagram, a w końcu padło na te części cyklu „Poema Musique” które zabrzmiały wtedy pra premierowo, czyli część trzecia i czwarta. Była to jednak w dużej mierze improwizacja, pewne ustalenia pamiętałem  jedynie z prób jakie przeprowadzałem przed pierwszym koncertem w Cekcynie. Każdy koncert jest inny, Pamiętam koncerty – recitale podczas targów Expo2000 w Hanowerze, gdzie różni artyści cyklicznie prezentowali swoją twórczość w polskim pawilonie. Scena była nietypowa, ponieważ nie było podziału na scenę i widownię, ludzie chodzili przede mną, za mną, słuchali i oglądali. Moja muzyka była jakby tłem dla całej scenografii polskiego pawilonu, do momentu spontanicznego pomysłu Przemka Grządzieli, który reprezentował Polski Teatr Tańca, aby w moją muzykę wpleść elementy baletowe, Przemek przebierał się za czarnego ptaka i chodząc na szczudłach między ludźmi zapraszał ich do interaktywnego uczestnictwa. Dziś koncerty są dla mnie bardzo, bardzo ważne i oby było ich jak najwięcej. To one motywują do pracy, to publiczność mobilizuje do wysiłku. Dla mnie nie ma większej radości niż widok szczęśliwych i zasłuchanych twarzy podczas koncertu. Oczywiście, mogę godzinami siedzieć przed klawiaturami i ćwiczyć, tworzyć i kreować barwy i bardzo to lubię ale byłoby to bez sensu, gdybym nie mógł dać tego ludziom jako dar, podzielenie się tą muzyką tak jak chlebem, Może to zbyt patetyczne i niemodne i wzniosłe, ale tak właśnie to widzę i czuję.


WW: Co według Ciebie jest potrzebne tak naprawdę, żeby spełnić się jako artysta i jako człowiek?

MM: Bardzo trudne pytanie, na które, myślę że nie ma gotowej odpowiedzi. I nie będzie. Trzeba sobie określić najpierw kim jestem ja jako człowiek, Czy idę przez życie na skróty, nie licząc się z innymi, czy oprócz zarabiania kasy coś jeszcze chcę w życiu osiągnąć i czy podczas zarabiania tej kasy nie depczę innym po rękach, nie idę po trupach i nie traktuje ich jak śmieci. Czy mam w sobie tą wrażliwość, która pozwała dostrzec to, czego nie dostrzegają osoby pozbawione artystycznych zdolności i talentu. Artysta daje coś od siebie innym i wpływa przez to na innych ludzi, czasem bardzo młodych. Sztuka ma podnosić ludzi ku wyższej sferze ducha i umysłu, dać radość, energię do działania lub wyciszyć gdy trzeba, zatrzymać na chwilę, wzruszyć lub rozśmieszyć. Jeśli człowiek, chcący być artystą i pretendujący do tej roli , nie ma nic do powiedzenia, wewnętrznie jest pusty jak studnia bez wody to jego sztuka będzie bełkotem niezrozumiałym dla innych. Mamy tego mnóstwo przykładów wokół nas...Sztuka wypływa z nas samych. Jeśli nasze człowieczeństwo jest miałkie, mizerne i nie mamy nic do powiedzenia jako człowiek, to co powiemy jako artyści? Jakie będzie moje dzieło? Czy będzie mówiło coś o mnie, czy będzie tylko pozorem, kiepską grą, zasłoną dymną? Jaki będzie wiersz poety, którego życie jest tylko grą, albo błazenadą? Może wesołą li tylko opowiastką, może pełnym ukrytych prawd poematem, lub może tanim bajdurzeniem o życiu, którego tak naprawdę ten człowiek nigdy nie przeżył? W jednym i drugim przypadku potrzebna jest praca nad sobą - nad swoimi emocjami i wadami jako człowiek, oraz nad warsztatem i techniką w pracy artystycznej.
Ćwiczyłem i nadal ćwiczę dużo, bo nic samo nie przychodzi, a i wiek swoje robi i palce już nie pracują jak kiedyś. Można mieć wspaniały warsztat a nie mieć nic do przekazania. Ładnie zagrać, zafascynować efektami wyuczonymi to żadna sztuka. Muzyka jest sztuką całkowicie abstrakcyjną więc to nasza osobowość wypełnia tę przestrzeń, w którą wkracza także odbiorca, słuchacz i widz. Podobnie jest z aktorem czy malarzem. Pamiętasz film Nikifor? (WW: Tak pamiętam :)), ten wspaniały artysta miał ogromną wrażliwość i duchową głębię, mimo swej fizycznej ułomności i słabości. W małym schorowanym człowieku krystalizowała się wielka sztuka, choć był samoukiem, dziwakiem i pewnie łatwego charakteru nie miał. Zagrała go wspaniała aktorka, którą czasem miałem okazję spotykać na ulicy, czyli Ś.P. Krystynę Feldman. Zawsze skromna i uśmiechnięta. To co miała cennego w sobie przekazała innym w kreowaniu postaci Nikifora, tak myślę...Mamy tu piękny przykład spełnienia artystycznego opartego na spełnieniu się jako człowiek. Ktoś kto jest bogaty wewnętrznie jest zdolny do przekazania czegoś w sztuce, czegoś co nas wzruszy, rozbawi i dotknie gdzieś głęboko.Ważna jest szczerość tego co wypowiadamy jako artyści, bo odbiorca szybko to zobaczy, oceni i co wtedy? Będziemy nadal udawać, czy zmienimy coś aby sztuka, którą tworzymy wypływała z nas, a nie była tylko produktem.

WW: Kontynuując wątek poprzedniego pytania, czy Twoja twórczość elektroniczna ma jakichś szczególnych adresatów, co chcesz przekazać słuchaczowi w swojej muzyce? jakie jest jej przesłanie?

MM: Moja muzyka jest adresowana do każdej osoby, nie tylko fanów muzyki elektronicznej! Nikogo nie wyszczególniam, nie wyróżniam – każdy niech czuje się zaproszony, aby w tej muzyce znaleźć coś dla siebie. Myślę, że moja muzyka przez te blisko dwadzieścia lat zmieniła się na tyle, że udało mi się wypracować swój własny styl, co nie jest łatwe. Jest odbiciem moich przeżyć i emocji, wypływa z mojej wrażliwości. Zapewne cechuje go pewien eklektyzm, ktoś kiedyś to nawet podkreślił, ale wypływa to z faktu, że słuchałem i nadal słucham bardzo różnej muzyki. Muzyką opisuję to co czuję i widzę. Dlatego też włączyłem do swojej muzyki świat widziany poprzez obiektyw aparatu fotograficznego. Chciałem przekazać słuchaczowi i widzowi tę wrażliwość, która pozwala mi dostrzec i zachwycić się krótką chwilą, zatrzymaną w kadrze, zapraszam go do swojego świata. Słuchacz może zamknąć oczy i samemu odnaleźć swój własny. Jednakże, nie przypisuje mojej muzyce żadnego przesłania, żadnych etykiet, haseł, ideologii itd. Nawet kiedy robiłem muzykę o charakterze filmowym czy baletowym, to po pewnym czasie dany utwór żył już swoim własnym życiem, niezależnym od woli reżysera i wolnym od obrazu. Tak jest np. w przypadku suit Abraham i Pamiętnik znaleziony w klasztorze. Ktoś będzie przy mojej muzyce oglądał gwiaździste niebo, ktoś inny będzie medytował albo pomoże mu i zainspiruje przy malowaniu jakiegoś obrazu, a inna osoba będzie przy niektórych fragmentach tańczyć, ktoś inny po prostu zamknie oczy i będzie sobie o czymś marzył...Tak więc wkraczam w życie słuchacza swoją twórczością, swoją muzyką i jedynym przesłaniem może być skromne życzenie aby pozostała jak najdłużej, aby do tej muzyki się zaglądało jak do książki. Nie tworzę  muzyki na listy przebojów...nie musi być słuchana codziennie, a raczej wtedy kiedy ktoś tego potrzebuje, kiedy jest towarzyszką w różnych chwilach, jakie nas spotykają...dobrych i złych, radosnych albo smutnych.


WW: Czym dla Marka Manowskiego jest szczęście? Co jest potrzebne, aby można było powiedzieć - jestem szczęśliwym człowiekiem?

MM: Jeszcze trudniejsze mi zadałeś pytanie Wojtku...Zacznę od drugiej części pytania. Myślę, że odnalezienie swojej drogi, poznanie swoich pragnień i dążenie do celu i ich spełnienia. Trochę to akademicko brzmi, ale tak mi się wydaje. Ważne aby człowiek wiedział do czego dąży, w jakim kierunku idzie. Nie jest to łatwe, bo życie pisze swoje scenariusze i wtedy prosta droga staję się zawiłą drogą, a człowiek nie umie się dogadać sam ze sobą. Nie odpowiem Tobie czym jest dla mnie szczęście bo go nie szukam. Cieszę się każdą chwilą, która jest piękna i niesie radość, choćby najmniejszą minutką wypełnioną ciszą i smakiem kawy. Uwielbiam morze, mogę godzinami gapić się na fale, słuchać ich szumu...podobnie się czuję w lesie i gdziekolwiek blisko natury. Czas się jakby wtedy zatrzymuje, znikają lęki i niepokoje dnia codziennego, a to co widzę i doznaję unosi mnie ponad ten czas i życie. Ale taką chwilą jest również koncert – ktoś mi powiedział, że widział szczęście na mojej twarzy na zakończenie pierwszego koncertu w Cekcynie. Może na chwilę wtedy pojawiło się właśnie to artystyczne spełnienie, że udało się dać coś ludziom, że się podobało?! Oczywiście takimi chwilami jest czas kiedy mogę całkowicie poświecić się komponowaniu i tworzeniu muzyki. Właściwie wtedy czas zanika, umysł jest jak w stanie lekkiej nieważkości. Mam wtedy swój cel i wiem do czego dążę. Znikają proste potrzeby, aby zjeść lub iść spać. Liczy się wtedy tylko muzyka. Kiedyś dużo tworzyłem w nocy, ale lubię wczesny poranek kiedy umysł jest wypoczęty. Wiek swoje robi, trudno mi już dziś siedzieć do późna przy instrumentach, oczy bolą a potem zasnąć nie jest łatwo, bo w głowie wciąż grają barwy, umysł układa frazy i melodie.Nie szukam jednak szczęścia, jestem za to coraz bardziej zmęczony brutalną prozą życia i codziennymi problemami osobistymi. Uginam kolana przed losem i z pokorą przyjmuje to co los mi przynosi. Cieszę się tym co przynosi każda chwila, każdy dzień.

WW: Jakiej muzyki słuchasz prywatnie, co Cię "kręci" w tej muzyce i czy masz na to czas?

MM: Czasu za bardzo nie mam na słuchanie, choć czasem wieczorem, słucham jakiejś muzyki i... prawie potem zasypiam. Niestety pliki mp3 i smartfon zastąpiły odtwarzacz CD, a przecież w przeszłości był nawet gramofon, niezły odtwarzacz Yamahy i nagrywarka CD Pionieera, ale wszystko się popsuło w wyniku pewnego przykrego wydarzenia. Tak dziś wygodniej po prostu...Kiedyś słuchałem dużo jazzu, rocka progresywnego od King Crimson po YES i UK. Dziś wracam do tych korzeni, jak do wodopoju. W aucie zawsze jest jakaś płyta Pink Floyd. Tak już mam od dziecka, kiedy ich zobaczyłem w tych Pompejach i od kiedy usłyszałem „Dark Side...” Podobnie z elektroniką...wracam do klasyków, do pierwszych płyt Vangelisa, tych naprawdę pierwszych w stylu „L'Apocalypse Des Animaux” i tej pierwszej fali elektroniki 70/80 lat. Nigdy natomiast nie kręcił mnie J.MJarre, choć bardzo go cenię i szanuję. Lubię też muzykę literacką, poezję śpiewaną i ostatnio np. z przyjemnością słucham piosenek z Kabaretu Starszych Panów. Piękny język, którego już dzisiaj nie ma, elegancja, delikatny i nie nachalny humor umilają mi długą czasem jazdę. Lubię nagrania Dead Can Dance i głos Lisy Gerard, bardzo cenię Pata Metheny, który kładzie mosty między gatunkami, Jana Garbarka za mistycyzm...Chopina za nasz polski romantyzm, który gdzieś i we mnie tkwi, a trochę się w życiu namęczyłem nad jego muzyką i nie dlatego, że nauczyciel kazał, a dlatego, że  najzwyczajniej piękna...Osobne miejsce zajmuje postać Czesława
Niemena. Mało kto wie, że w 1991 roku podczas jego koncertu w Poznaniu, rozmawiałem z nim przekazując mu swoje pierwsze elektronicznej próby, chwile rozmawiając. Pytał na czym gram, dał parę wskazówek i przyjął kasetę, zapraszając na koncerty do Sopotu bodajże, czy Opola. Nie udało mi się potem do niego dotrzeć. Te właśnie skromne moje pierwsze „plumkania” na pierwszym moim syntezatorze Yamahy były też moim pierwszym publicznym debiutem w Radiu Merkury w tym właśnie okresie. Cenię i to bardzo naszych polskich twórców muzyki elektronicznej, bo naprawdę mamy wysoki poziom i nie mamy się czego wstydzić. Zresztą dwa festiwale w Cekcynie i Gorlicach, ukazujące tak różne nurty tej muzyki to pokazują! Szkoda, że dawny festiwal  ZEF w Piszu już nie istnieje, natomiast trzymam kciuki, aby nowa impreza Ocean Electro Festival okazał się, w następnych swoich odsłonach, kolejną udaną imprezą w miejscu, gdzie jest szansa, aby przybliżyć tę muzykę większej publiczności. Nie będę wymieniać nazwisk, bo jest ich dużo, ale wiele z tej wspaniałej muzyki poszerza moje horyzonty i również  towarzyszy mi w podróżach, bo czasem to wciąż na walizkach się żyje. Chętnie słucham nowych nagrań naszych artystów i jest to dla mnie także ciekawa lekcja...i czasami bardziej mi się ona podoba niż moja własna. Moja muzyka jest łagodna, stonowana i nie ma w niej „beatów” wysuniętych na pierwszy plan i czasami wydaje mi się, że takie granie to już do lamusa powinno iść, że nie na czasie, że w kółko to samo robię. Ale chcąc być w zgodzie z samym sobą tworzę tak jak czuję, choć w przemyślany sposób. Ileż razy zdarzało mi się skasować jakiś fragment, nawet cały utwór, bo po prostu nie odzwierciedlał tego co w danej chwili czuję, albo dochodziłem do wniosku, że się powtarzam.

WW: Czy uważasz, że w obecnym świecie, w tym owczym pędzie ku karierze, pieniądzom, zaszczytom, sławie, nowym gadżetom - człowiek i jego potrzeby duchowe oraz estetyczne przestały się tak naprawdę liczyć?

MM: W życiu zawsze istnieje biegunowość. Coś ma swoje plusy i minusy, mamy wschód i zachód słońca, przypływy i odpływy morza itd. Istnieje jakaś cześć społeczeństwa, która potrzeby duchowe ma na tak niskim poziomie, że pustkę po nich wypełnia gadżetami, chęcią zdobycia władzy i pieniędzy. Ważna jest też kwestia tradycji i wychowania, bo jeśli nauczymy dziecko słuchać muzyki bardziej ambitnej np. poważnej, pójdzie raz czy drugi do opery, do filharmonii, teatru to jest szansa, że nie wszystko jeszcze stracone. Dziś za wiele złych trendów wini się media. Ale one istnieją na nasze życzenie, karmią nas papką i kreują nasze pseudo potrzeby na nasze własne życzenie. Ale nie jest chyba źle, bo mimo wszystko są jeszcze ludzie, którzy zapełniają sale koncertowe, słuchają nie tylko muzycznej papki, ale idą na koncert do klubu jazzowego, na naprawdę wartościowy film itd. Czyli kierują nimi potrzeby duchowe, może nie zawsze uświadamiane w pełni. Jedni idą na dyskotekowy łomot, inni na koncert Nelly Kenedy albo Pendereckiego lub na wystawę malarstwa lub rzeźby. Inną sprawą jest na ile człowiek uzmysławia sobie, że uczestnicząc w tym całym pędzie staje się trybikiem systemu, który narzuca nam bezduszność, która jest wpisana w ten system. Wszelkie totalitaryzmy nie upadłyby gdyby nie duchowe potrzeby wyrwania się z takiego a nie innego systemu władzy umysłów i dusz, gdyby nie wołanie o wolność. Współczesny świat wszystko pomieszał, człowiek się zagubił i nie wie dokąd iść. Nie mamy autorytetów. Mamy celebrytów, pseudoautorytety i postacie medialne, które za czyjeś pieniądze mącą w głowach, tworzą iluzje, opinie i sądy. Człowiek to kupuje, bierze za wzór i tak już pozostaje. Nawet w takich banalnych kwestiach jak  np. moda, kuchnia, język... Ktoś coś wymyślił, pokazała to tv i potem wszyscy noszą podobne czapki, albo tak się ubierają. Pamiętam wpływ „Czterdziestolatka” na społeczeństwo, na nas samych, widziałem to we własnym gronie. Przestajemy wtedy myśleć samodzielnie, spece od reklamy socjotechnikami robią z nami co chcą. Świat pędzi coraz szybciej i szybciej, bo to my nakręcamy ten pęd jak sprężynę, która kiedyś pęknie...jak serce. Oby tak się nie stało! Dlatego tak ważna jest sztuka...muzyka, malarstwo,  teatr z żywym słowem, artystyczny film i literatura, choćby w wersji na bloga czy elektronicznej w internecie aby człowiek się obudził i zaczął sobie zadawać pytania, czego szuka, za czym tęskni, czego pragnie. Zatrzymał w tym biegu. Bez tych pytań i szukania na nie odpowiedzi zawsze będziemy szarą masą, sterowaną przez system, którym sterują inni ludzie dla których najważniejsza jest władza, pieniądze, które tę władzę umacniają i którym się wydaje że są bogami...Myślę, że to temat rzeka, dotyczy to wielu wątków...kultura i tradycja, które kształtują nasze postawy, normy etyczne, filozoficzne i religijne poszukiwania człowieka to wszystko wpisuje się w ten temat. Moglibyśmy rozmawiać o tym przez długi czas.

WW:  I drążąc dalej temat, co sądzisz o gustach, potrzebach i poziomie wrażliwości muzycznej Polskiego społeczeństwa?

MM: Tu też istnieje pewna biegunowość o której przed chwilą mówiłem. Owszem można się załamać popularnością najbardziej kiczowatych i dennych piosenek, disco polo i tym podobnych. Ale na festiwale Jazz Jamboree idą tłumy ludzi, na Warszawską Jesień wyprzedano wszystkie bilety, Konkurs Chopinowski też  jest bardzo popularny. Owszem jest to elita i dobrze, jeśli ci ludzie zdają sobie z tego sprawę, że uczestniczą w czymś wyjątkowym i bezcennym. Jedni idą kupić jakąś tam muzyczkę do marketu podobno nie dla idiotów, a inni szukają przytulnych sklepików ze znajomym sprzedawcą, gdzie można w spokoju posłuchać i zakupić ulubionego wykonawcę, znaleźć mało popularne gatunki. Poziom tej wrażliwości muzycznej zależy jednak od edukacji. A tu jest fatalnie...dzieci nie potrafią śpiewać bo nie ma lekcji muzyki, a teraz słyszymy, że w przedszkolu zabiera się dodatkowe lekcje rytmiki i muzyki. Owszem, są wyjątki, ale z roku na rok jest chyba coraz gorzej. Zresztą łączy się to z poprzednim Twoim pytaniem – skoro rodzic nie ma żadnych potrzeb estetycznych, aby posłuchać i poznać czegoś innego poza piosenką że ona tam tańczy i jest fajnie, to co przekaże dzieciom? Dziecko pójdzie raczej w jego ślady, chyba że się czymś po drodze zafascynuje, polubi to i zaciekawi czymś innym niż jego rodzice. Kiedyś nie przepadałem za muzyką ludową, ale zmieniłem zdanie i w jakimś sensie ją odkryłem. Kiedyś całe pokolenia śpiewały w domach przy okazji i bez okazji, grały na samodzielnie zrobionych instrumentach, tworzyło się kulturę i tradycję muzyczną na przestrzeni wieków. To muzyka autentyczna, pełna kolorów i zapachów danego regionu, często związana z naturą, regionalną kuchnią i zwyczajami itd. Podobnie jest z muzyką etniczną, folkową czy country. I tu jest szansa, aby wykształcić u dzieci i młodzieży tę potrzebę poznawania czegoś innego czego nie otrzymają w domu. Moje  dwoje dzieci bierze udział w zajęciach MDKów, głównie tańcząc w różnych zespołach, w tym tańca ludowego, oraz pracowni plastycznej. W jednym takim ośrodku bierze udział ponad siedemset osób w różnych zajęciach: tanecznych muzycznych, teatralnych... To też elita, która wyróżnia się czymś pozytywnym ale cieszyć się należy, że rodzicom się chce i widzą ważkość rozwijania wrażliwości i potrzeb duchowych swoich pociech. Mam nadzieję, że w innych miastach jest podobnie, że tam też są tacy nauczyciele i pasjonaci, którzy chcą przekazywać swoje zdolności i wiedzę dalej i ci którzy chcą z tej wiedzy czerpać. Mam taka nadzieję... Ambitna i wartościowa muzyka nie dociera dziś do młodego pokolenia w łatwy sposób. Rządzi muzyka taneczna, na siłę robi się programy, że wszyscy tańczą i śpiewają na jakąś tam modłę i co dalej? Rządzą głupie media, które karmią nas wszystkich tandetną papką, misja publiczna mediów nie istnieje – to pusty frazes. Rządzą prawa rynku, bo muzyka to towar a reguły ekonomii są twarde. Jakieś potrzeby szukania czegoś innego i dyrdymały o wrażliwości muzycznej...?Kogo to obchodzi w świecie wielkiego show biznesu? Każde muzyczne gówno można sprzedać jak się je ładnie opakuje i wsadzi mnóstwo pieniędzy w reklamę, ale...to kupujący ma ocenić, czy mu to odpowiada czy nie, czy kieruje się własnym poczuciem smaku, czy jest właśnie tym trybikiem systemu, który bezdusznie niszczy wszystko co ma jakiś większy i głęboki sens. Jeśli młody człowiek tego nie umie i nie wie co wybrać, to robią to za niego  właśnie wszechobecne media. Choć media mogą i powinny kształtować  gusta młodych i nie tylko ich. Ale wiemy jak jest. To, co ambitne i ciekawe spychane jest w takie pasmo nadawania, że normalny człowiek, który ma na głowie pracę i obowiązki domowe nie ma sił po prostu, aby o drugiej w nocy słuchać koncertu lub sztuki teatralnej. Owszem można nagrać, szukać powtórek, ale człowiek jest leniwy i wygodny i chce mieć wszystko na tacy podane. Jedna TVP Kultura to za mało, ale widać, nasze społeczeństwo polskie nie ma większych potrzeb i komuś zależy aby tak było. Zresztą widać to po poziomie piosenek na naszych festiwalach. W latach sześćdziesiątych-siedemdziesiątych tych piosenki Niemena, A. German, Ewy Demarczyk czy nawet Skaldów, to były majstersztyki pod względem kompozycji. Niestety to pokolenie odchodzi i od nas zależy, czy ten wspaniały dorobek kultury polskiej przekażemy naszym dzieciom. Od chwili kiedy poziom piosenek wykonywanych przez takie „cuda” jak Doda czy Lady Gaga czy inne muzyczne śmiecie została wyniesiona przez wielkie i opiniotwórcze media na piedestał, mamy to co mamy? Jaki jest ten poziom, to niech puentą będzie mała historyjka...Wiele lat temu robiłem trochę muzyki do reklam. Przyszło kolejne zlecenie, ja zawsze pytam jaki charakter i styl ma mieć dany utwór. Usłyszałem, że właściwie to nie wiadomo co, ale ważne jest, aby prezes firmy, dla której wykonywano te reklamę, mógł i tu cytat „to zagwizdać, jak się pójdzie wysikać”.

Pozostawiam to do bez komentarza...
           
WW: Gdzie można posłuchać i kupić Twoją muzykę? Ile do tej pory wydałeś albumów? Czy zamierzasz opublikować swoje najnowsze dzieło "Nokturny"?

MM: Niestety tutaj wygląda to gorzej niż u innych wykonawców. Bardzo skromny jest mój dorobek. Kaseta „Kamienna droga” z 1995 roku, maxi CD „Infomania” jako zapis wspólnego jam session razem z Władysławem Komendarkiem oraz Tomkiem Kubiakiem na targach INFOSYSTEM w Poznaniu, na jakiejś składance X Serwisu jest jeden utwór z „Kamiennej Drogi” i to właściwie wszystko. Dodać należy jeszcze płytkę – cegiełkę przygotowaną specjalnie na koncert poszkodowanym w wyniku działania trąby powietrznej w Cekcynie i to wszystko.
Całej kolekcji moich utworów skomponowanych przez blisko 20 lat można posłuchać na kanale YouTube, oraz na stronie MySpace, którą zamierzam trochę przebudować i uporządkować. I są to jedyne miejsca w sieci, gdzie można moja muzykę wysłuchać. Cykl "Nokturny Polskie" powstał zupełnie niedawno. Jest jeszcze wiele w tej muzyce do poprawki, choć pierwsze wykonanie tych kompozycji miało miejsce w tym roku we Władysławowie, w ramach Ocean Park Electro Festival, ale to nie były to wszystkie kompozycje. Jest to kontynuacja stylu jaki przedstawiłem w cyklu "Poema Musique". Wiem, że wiele osób pyta, kiedy coś wreszcie wydam w tradycyjny sposób, może na drodze elektronicznej...Na razie nie wiem i trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, gdyż szczerze mówiąc nie śpieszy mi się z wydawaniem swojej muzyki. Mam jakiś uraz od czasu, kiedy omamiony szansą na wydanie pierwszej płyty CD zostałem z materiałem „Podróże dookoła świata” w szufladzie. Szukałem potem na własną rękę, ale zawsze wiązało się to z tym, że musiałby się pojawić jakiś sponsor, albo sam musiałbym pokryć koszty produkcji. Na to mnie nie stać, także dzisiaj. Tych materiałów z przeszłości jest dużo, co widać na moim kanale YouTube, tak więc nie wiem kiedy wydam najnowsze kompozycje skoro nie wydałem starszych prac.



WW: Czy to prawda, że zawiesiłeś swoją działalność kompozytorską na niwie muzyki elektronicznej? Skąd taka decyzja?

MM: Ja już raz zawiesiłem swoją działalność po 2003 roku, czyli moim ostatnim koncercie w Piszu na festiwalu ZEF-Reaktywacja. Przerwa trwała blisko 9 lat. Wtedy rozsypało mi się moje instrumentarium, każdy instrument miał jakąś awarię i nie byłem w stanie tego udźwignąć. Grałem dużo innych gatunków i tak jest do dzisiaj. Muzyka elektroniczna to nie jest moje hobby, które sobie gdzieś tam na boku urządzam, ale taki sam element mojej pracy zawodowej, jak wykonywanie innych gatunków muzycznych. A tutaj poza szansą zagrania raz na jakiś czas koncertu na festiwalu, jest pustynia, która zmusza do podejmowania decyzji trudnych, czasem wbrew sobie. Z tym wiąże się również Twoje pytanie o wydawanie płyt. Niestety mam taką wadę, że brakuje mi wiary w siebie, nie wpycham się nigdzie na siłę, nie wchodzę w jakieś dziwne czy mniej jasne układy, niepowodzenia szybko sprawiają, że odsuwam się w cień. Znam swoje braki, wady i ułomności. Jest mnóstwo wspaniałej muzyki, nie wyróżniam swojego plumkania jakoś coś szczególnego. Do swojej muzyki wróciłem po części dzięki temu, że mogłem ją dać osobom niepełnosprawnym, jako forma muzykoterapii. Jakże dziwne nuty gra życie, bo po jakimś czasie, sam potrzebowałem tej muzyki, gdy dopadła mnie depresja. Nie wstydzę się tego, bo to taka sama choroba jak każda inna. Myślisz, że już ją pokonałeś a ona czasami wraca ponownie. Nie odbierałem telefonów, nie wychodziłem z domu, a trzeba było pracować. Wtedy tez pojawiła się fotografia, która była moją osobistą terapią i szukaniem równowagi w tworzeniu fotograficznych prac, do których wykorzystałem potem swoją muzykę. W którymś momencie na YouTube, ktoś o pseudonimie „ElmuzykiFan” umieścił film z fragmentami „Kamiennej Drogi” . Potem była „Infomania”, a w końcu sam zacząłem wygrzebywać z szuflady różne nagrania i tak już jest do dziś. Zachęciły mnie do tego komentarze, raczej pozytywne, także zza granicy. Sam portal YouTube zmienił swoje oblicze, dużo tam elementów, które uważam za zbędne i tylko utrudniające życie i zobaczymy, co dalej będzie. W 2012 wróciłem na scenę koncertami w Cekcynie. Lecz potem znowu pojawiła się cisza, która właściwie trwa nadal. Skromny i kameralny koncert jaki zorganizowałem razem z Domem Kultury „NA SKARPIE”, oraz wspomniany koncert we Władysławowie to wszystko. Wszelkie próby zainteresowania moją muzyką poważne instytucje w Poznaniu, od C.K. Zamek poprzez Estradę Poznańską aż po mniejsze domu kultury spełzły na niczym, pojawiły się różne obiecanki cacanki, z których nie wynikło nic. Nie winie za to nikogo, jedynie poza samym sobą, bo niestety nie mam zdolności menagera, a może po prostu moja muzyka jest na tyle nieciekawa i niemodna, że w stosunku do bardziej nowoczesnych odmian elektroniki. Muszę poświęcić czas na granie innych rzeczy, nie koniecznie takich, które lubię. Czeka mnie kolejny wyjazd zagranicę za chlebem, więc siłą rzeczy przerwa będzie aż do stycznia, a po styczniu zobaczymy...Może będę musiał roznosić ulotki lub malować ściany aby mieć z czego żyć. Pewne sprawy bardzo osobiste też za tym stoją. Brak wiary w sens tego, czy to co się robi ma jakieś logiczne wytłumaczenie też jakoś wpływa na podejmowaniu takich czy innych decyzji. Chciałem nawet całkowicie wycofać swoją muzykę z YouTube, innych portali, niemal wymazać swoje plumkanie, jako mało wartościowe i zostawić miejsce tym, którzy to robią lepiej ode mnie, bardziej profesjonalnie. Na szczęście rady życzliwych mi osób jakoś przekonały mnie, że nie ma to sensu. Doszedłem do wniosku, że skoro już to jest tam lub tu to niech to służy innym. Życie pisze własne scenariusze, bo i nasza rozmowa jest dla mnie zaskoczeniem oraz jest druga niespodzianka w postaci koncertu w Opalenicy, który będzie w niedługim czasie, bo  01.10. 2013 w ramach Międzynarodowego Dnia Muzyki. Właśnie zacząłem trochę się przygotowywać do tego koncertu.

WW: Czy zgadzasz się ze zdaniem, że "Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy", tak jak w pięknej piosence Marka Grechuty pt: "Dni, których nie znamy"?

MM: Nie do końca, bo ważna też jest przeszłość, doświadczenie minionych zdarzeń i wspomnienia. Dlatego wracam tak często do dawno zapomnianej muzyki, którą kiedyś słuchałem, aby coś na nowo w sobie przywołać, odnaleźć na nowo. Przyszłość czasami mnie przeraża i budzi lęk. Cieszę się chwilą, która niesie małe przyjemności, odpoczynek i człowiek nie musi wtedy myśleć o kłopotach jakie na niego czekają i włażą na głowę. Owszem w tych słowach jest wiara, że jutro może być lepiej, że dobrze mieć nadzieję. Ale wstaje nowy dzień, coś się zaczyna nie układać, różne problemy zaczynają się nawarstwiać i idzie życiowe tsunami, które niweczy wszystko. Wtedy te dni, których jeszcze nie znamy, już znamy i chcemy o nich jak najszybciej zapomnieć. Wtedy sięgam po jakieś stare nagranie, idę z moim „pentkiem” (Pentaxem) w plener ratować się spojrzeniem na naturę.


WW: Czego można zatem życzyć Markowi Manowskiemu?

MM: Czasami mam jakieś muzyczne marzenia...koncert w filharmonii, w towarzystwie baletu i ciekawej scenografii, lub teatrze z jakimś słowem mówionym, poezją. Ale mam świadomość realizmu, że to tylko marzenia. Ale niech będą takie marzenia. Życzę sobie, aby trud tworzenia tej muzyki przekładało się na owoce tej pracy. Te duchowe i te bardziej przyziemne również . Myślałem o zrobieniu jakiegoś 20lecia artystycznej działalności w 2015 roku czyli 20 lat po moim debiucie z „Kamienną Drogą” i koncertem w Trójce, najważniejszym jak do tej pory moim koncercie. Ale myślę, że może to nie ode mnie wszystko zależy, nie jestem kimś tam wielkim aby jakiś jubileusz robić. Trzeba umieć znaleźć swoje miejsce w szeregu i mieć dystans do tego co się robi.

Życzę sobie i nam, artystom tworzącym ten gatunek muzyki aby nas zaczęto traktować poważniej, aby zaczęto dostrzegać muzykę elektroniczną nie jako dziwne nie-wiadomo-co, jakąś efemerydę z głębin umysłu ludzkiego. Aby pojawił się ktoś z charyzmą, taki drugi Jerzy Kordowicz, który na nowo wyciągnie ten gatunek z niszy, na którą się nie zgadzam. Życzę wszystkim polskim artystom tworzącym elektroniczne pejzaże, aby rozwijali swoją twórczość, nagrywali i koncertowali.

No i zdrowia  życzę bo z tym jest różnie.

WW: Dziękuję Ci serdecznie za życzenia i szczery wywiad na blogu Elmjuzik!

6 komentarzy:

  1. Trudne bywają ścieżki twórców świadomych i wrażliwych. Nie zrażajcie się małym zainteresowaniem i przeciwnościami losu. Nie bez powodu posiadacie dar muzyczny, twórzcie i dzielcie się z ludźmi. Ten kto ma docenić, ten to uczyni.
    Odnośnie kompozycji pana Marka Manowskiego, bardzo dobrze się ich słucha, wyczuwa się w nich głębię. Ciekawe pomysły, wciągające klimaty, przemyślany dobór brzmień.
    Kolejny dający do myślenia wywiad na tej stronie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj! :) Dzięki za ciepłe i prawdziwe słowa. Muzyka Marka, jest zwyczajnie piękna, a osobowość wrażliwa! To wyjątkowy artysta. Dzięki za odwiedziny i pozdrawiam serdecznie!

      Usuń
  2. Miałem to szczęscie 18 siepnia 2012 poznać w Cekcynie Marka i oprócz fantastycznego koncertu przeżyłem kilka chwil , rozmawiając z artystą o życiu i muzyce .Szacunek dla Marka i podziekowania dla Wojtka za ciekawe i.....WAŻNE..pytania :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Mariusz! Dziękuję za komentarz. Światu trzeba pokazywać to co jest prawdziwie wartościowe - trzeba o tym głośno mówić, ponieważ wokół nas i to nie tylko w muzyce, jest ogrom miernoty artystycznej, intelektualnej i moralnej, a z "parnasu" płyną tylko pochwały i peany na cześć owej miernoty! Nie można się dać zwariować - nie damy się! Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
    2. Dokładnie Wojtku ! Ta miernota niestety przygniata wrażliwe dusze tego nie do końca pęknego świata dlatego mocno ci kibicuje w tworzeniu twojego bloga, z ktorego wiele cikeakawych informacji dowiaduje się o naszych rodzimych el artystach. .Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń
    3. Dzięki Mariusz!!! Pozdrawiam również!

      Usuń